Zaskoczenie jest zdecydowanie zbyt słabym określeniem tego, co przeżyli tak widzowie, jak gospodarze programu Dzień Dobry TVN Dorota Wellman i Marcin Prokop, słuchając wypowiedzi zaproszonego, którym był Andriej Iłłarionow - były doradca prezydenta Rosji Władimira Putina.
Gdyby prowadząca poranek w Telewizji TVN para wiedziała, jaka będzie jego wykładnia katastrofy smoleńskiej, pytanie o nią pewnie by nie padło.
Iłłarionow mówił bowiem tak:
- Nigdy nie powiedziałem, że wiemy, jak doszło do tej tragedii. Jednak sporo wiemy na temat wydarzeń z kwietnia 2010 roku. Wiele pytań pozostaje wciąż otwartych, zarówno technicznych jak i logistycznych. Przez te lata nie otrzymaliśmy od strony rosyjskiej żadnej odpowiedzi. Nadal nie wiemy, dlaczego samolot, który spadł z wysokości 50 metrów, rozpadł się na małe kawałki i naprawdę na dużym terenie. Z tego, co wiemy z innych katastrof na podobnej wysokości nie było żadnego przypadku, gdzie zniszczenia byłyby podobne do tych w Smoleńsku. Po innych, podobnych katastrofach wielu ludzi przeżyło. Nie było przypadku, by cała załoga, wszyscy pasażerowie zginęli w takiej katastrofie. Jest wiele otwartych pytań. Żadne drzewo, żadna brzoza nie była w stanie zniszczyć skrzydła takiego samolotu. To jest absolutnie jasne. I dlatego musimy wiedzieć, co się naprawdę stało. Musimy zadawać pytania. Dużo osób zadawało pytania do rządu i władz, ale nie mamy odpowiedzi. Wiemy również, że oficjalny raport MAK-u zawiera pewne elementy, czy odpowiedzi, które nie odnoszą się do rzeczywistości, do warunków panujących na lotnisku. Ale mimo to wrak samolotu nadal jest w Smoleńsku, nadal nie został przekazany stronie polskiej. Powstaje pytanie: dlaczego? Po tragedii pojawiali się tzw. świadkowie tej sytuacji i okazało się, że to byli agenci służb specjalnych, a nie prawdziwi świadkowie tej sytuacji. Dlatego musimy wiedzieć, co się stało.
Były doradca Putina przypomniał też, że już w maju 2010 roku sformułował siedem pytań dotyczących tragedii, z których część zadał w studiu TVN.
Można oczywiście próbować tłumaczyć jego szokujący występ chęcią zemsty na władzy, której wiele lat służył, a potem ją zdradził, frustracją, a w ostateczności popadnięciem w obłęd. Gdyby istniał jeszcze Związek Sowiecki, wierni linii komunistycznej partii psychiatrzy bezbłędnie rozpoznaliby natychmiast kolejny przypadek schizofrenii bezobjawowej.
Że też taki despekt musiał spotkać akurat tę stację telewizyjną.